Moje
humanistyczne, kontr-kulturowe wychowanie sprawiało, że nie lubiłem tematu
pieniędzy. To takie przyziemne. Wiecie, mieszczańskie, świadczące o wąskich
horyzontach i pewnie o jakiejś skazie moralnej, duchowej. W każdym razie, to
nieeleganckie. Pieniądze śmierdzą. To można sprawdzić empirycznie. Wystarczy je
powąchać. Pełno na nich bakterii. Nic przyjemnego. Unikać. Umyć ręce.
Pracując
na uczelni często dofinansowuję swoje działania badawcze ze skromnej pensji.
Często? No prawie cały czas. Chociażby książki. Moje miasto, chociaż posiada
uniwersytet, to biblioteki ma słabe. A też niektóre pozycje to jak narzędzia
pracy. Trzeba mieć własne. Z notatkami na marginesach, z możliwością powrotu,
kolejnych odczytań. Robienie szczegółowych notatek z każdej przeczytanej
pozycji to w czasach przyspieszenia produkcji akademickiej dość nieekonomiczne
przedsięwzięcie. Teraz, w większości przypadków, robię tylko notatki skrócone,
a i tak nie wyrabiam normy. Ale nie o tym miało być.
O
pieniądzach miało być. O brudnej, cuchnącej, chamskiej kasie.
Reforma
Gowina miała pchnąć nas na szeroki wody globalnej konkurencji. Pomijając fakt
nieudolności ministra i jego ekipy, to zapomniano o jednym: o tym, że
akademicki kapitalizm jest kapitalizmem. O ile sama nauka oparta jest na
dobrach wspólnych i kooperacji, to akademicki kapitalizm jest sterowany przez
korporacje, które czerpią z pracy naukowej zyski.
Dodatkowo,
funkcjonujemy w systemie kapitalistycznym, gdzie trudno o darmowe obiady.
Mobilność, swobodne poruszanie się po świecie, powiązane jest z zasobem portfela.
Dwa
oczywiste, powyższe fakty, jakoś umykają reformatorom[i].
No
tak, podwyżki były. Tak samo jak skoczyły ceny. Nie jestem pewien czy się wyrównało.
Tylko, kiedy mówię o pieniądzach, to nie chodzi mi o pensje – ta oczywiście
mogłaby być wyższa. Nie mam nic przeciw. To, o co się rozchodzi, to kasa na
prowadzenia badań, a tych jest jakby mniej.
Reformatorzy
zdają się prowadzić politykę, która przypomina budowę nowoczesnych fabryk przy
pomocy jedynie siły mięśni i politycznego terroru. Nie wyrobisz normy, to
ciebie nie ma. A że inni używają koparek, a ty łopaty – to już tylko twój
problem.
To,
że humanistyka i badania społeczne są relatywnie tanie, nie oznacza, że są bez kosztowe.
Widzialność światowe i bycie obecnym na globalnym rynku akademickim czyni
produkcję kosztowniejszą.
Po
pierwsze, konferencje krajowe są o wiele tańsze od konferencji zagranicznych
(WOW! Kto by pomyślał!). O ile pierwsze bywają obecnie dość sporym obciążeniem,
to drugie wydaja się niekiedy nieosiągalne. A są ważnym elementem stawania się „widzialnym”.
Można
negować sens konferencji i niektórzy zarządcy akademiccy chyba idą w tym
kierunku, traktując tego typu spotkania jako nieistotny element naszej pracy.
Tylko, że jest to okazja do tworzenia sieci, nawiązywania kontaktów, a niekiedy
dzięki obecności na nich przypomina się niektórym wydawcą, że rzeczywiście,
mają tekst tej osoby u siebie w szufladzie.
Pamiętam, jak na jednej konferencji
jedliśmy jedynie zupki chińskie przywiezione z kraju i to, co udało nam się
zabrać z kawowego poczęstunku. Poruszaliśmy się pieszo, bo metro to był zbyt
duży wydatek i mogłoby nam zabraknąć na transport na lotnisko. A to tylko około
półgodziny drogi z czegoś co przypominało hotel do uniwersytetu. nie byliśmy
też na całości konferencji – nie z powodu bycia dupkami, których nie obchodzi,
co mają do powiedzenia inny, ale z braku finansów. Spanie na ulicy jakoś nam
się nie uśmiechało.
Dobrze,
można powiedzieć, że konferencje są jedynie ułatwieniem stania się widzialnym.
Kosztowną reklamą własnej produkcji. Promocjom, która czasami przekłada się na
publikacje i cytowania, projekty badawcze i międzynarodową współpracę, ale
która nie jest konieczna. To są zbyt kosztowne dla naszego przemysłu naukowego
praktyki.
W
obecnych warunkach, możemy jedynie konkurować, ograniczając się do pisania
tekstów i publikowania ich w prestiżowych czasopismach.
Możemy,
tylko, że to też wiąże się z pieniędzmi. Pominę opłaty za publikacje – nie wszystkie
czasopisma je pobierają. Pominę kwestię co najmniej korekty językowej.
Zakładamy opcje, że ktoś opanował na tyle język, że jest w stanie przekładać skomplikowane
rozważania na obcy język.
Produkcja
publikacji też wymaga narzędzi jak dostęp do czasopism i książek. Instytucja może
wykupić dostęp do baz, co zredukuje jednostkowe koszty. Te wciąż pozostają:
zakup zagranicznej, nowej pozycji jest wydatkiem luksusowym. Kiedy startowałem
o grant wpisałem w kosztorys zakup książek. Recenzent uznał, że pożądana przeze
mnie kwota świadczy, że nie znam większości literatury. To były astronomiczne
sumy, za które może kupiłbym z dziesięć nowych książek – dwadzieścia- piętnaście
używanych.
A
to była tania opcja, tanich badań.
Reforma
to próba wymuszenia bycia międzynarodowym bez grosza w kieszeni. Zamiast
sensownego finansowania, mamy administracyjną przemoc. Mało tego, zamiast
systemowych rozwiązań przesuwa się odpowiedzialność na samych badaczy – mamy sobie
znajdować finansowanie, zabiegać o pozyskiwanie środków zewnętrznych. Bieda nauka
polska przechodzi z ducha stalinowską wersję modernizacyjną: nie ma sprzętu,
ale są ludzie, będą kopać rękoma, spać w barakach a jak nie wyrobią normy, to
się ich usunie.
Wiem,
że w Polsce jest wiele koniecznych innych wydatków, jak choćby dofinansowywanie
biednego, głodującego Kościoła Katolickiego. Sami politycy też muszą zapewnić
sobie w miarę godne życie. Nauka jest pasją i poświęceniem –
niedofinansowywanie uniwersytetów tylko ułatwia to ostatnie. Ku radości
wszystkich.
Tylko,
że w ramach biada nauki mamy sami stawać się poszukiwaczami grosza. Stajemy się
nie tylko badaczami, ale menadżerami, zarządcami, a może nawet księgowymi. Mi to
słabo idzie. Nigdy nie lubiłem pracować na kasie.
Postulat
powtarzany od lat przez środowisko akademickie domagające się zwiększenia
finansowania nauki nie jest jedynie pragnieniem większej wypłaty. To może
pragnienie, aby ze skromnych pensji nie współfinansowywać badań. To pragnienie,
aby środki pozwalały na konkurencje na poziomie międzynarodowym. To wskazanie,
że „oni” mają koparki, a my tylko łopaty. Biorąc pod uwagę nasze
niedofinasowanie, to bieda nauka dobrze sobie radzi.
Pisząc
o pieniądzach, nie uważam, że zwiększenie finansowania rozwiązuje problem. Dla
mnie problemem jest samo myślenie o nauce w ramach konkurencji a nie współpracy.
Po drugie, umiędzynarodowienie jest bardzo skomplikowaną rzeczą.
„(…)
najbardziej nawet profesjonalne siły i środki rzucone na uruchomienie
anglojęzycznych (prawdziwie, nie anglopodobnych) czasopism, powiedzmy,
Uniwersytetu Posthumanistycznego w Lęborku czy serii wydawniczej Wyższej Szkoły
Krajobrazu w Ojcowie nie doprowadzą bynajmniej (w najmniejszym nawet stopniu)
do automatycznego podniesienia się h-indeksu publikacji ich pracowników w
światowym obiegu” (Nycz 2017: 40)
Nycz,
R. (2017) Kultura jako czasownik, Warszawa.
To prawda. Opłaty konferencyjne w zasadzie są wysokie, a jedzenie jak za 10zł... Przecież wyżsi rangą muszą mieć wszystko opłacone, bo po co przyjeżdżać do "motłochu" za darmo... Byłam na konferencji,w której usłyszałam od prowadzącej, że pewnie teraz przeniesiemy się w zupełnie inne rejony... Okazało się jednak, że były te same tylko, że z artykułem, a nie nieuporządkowaną wersją, bez badań i literatury, z głowy... Takie praktyki na konferencjach też zniechęcają młodych badaczy. Ja sobie pomyślałam, że jadę tutaj pół dnia, wstając o 4 rano na pociąg i słucham czegoś, co nawet nie jest zapisane, a choćby uporządkowane w logiczny ciąg zdań; a osoby mówiące mają chociaż tytuły doktorów habilitowanych, a może nawet profesorów. Pomyślałam też, że może uznali, że nie będą się starać dla doktoranta w końcu jak wykazywał w artykule Jarosław Jendza to tylko "pierdak".
OdpowiedzUsuńJak byłem doktorantem to jeździłem jak szalony, gdzie tylko się i ile dało. Wiadomo, łowić punkty do stypendium, bo inaczej puste garnki. Teraz raczej tylko na to, co się dobrze zapowiada. I wtedy na całość. A że bywa różnie, to wiadomo. Niekiedy nawet wybitni badacze dają słabe wystąpienia. Traktuje takie wyjazdy jako możliwość spotkania, poznania ludzi, których łączą wspólne tematy, problemy - wiadomo, bywa różnie ;)
Usuń