Przejdź do głównej zawartości

Sens i bezsens sylabusów



Reforma oznacza, że trzeba wykonywać ponownie wiele prac administracyjnych. Nowe szablony dokumentów, nowe sitaki, nowe efekty – przepisywanie, dodawanie, tworzenie od nowa. Wszystko to, co tak lubimy i kochamy – i co nie ma wiele wspólnego z badaniami.

Sylabusy nawiedzały mnie od kiedy byłem doktorantem. Słyszałem o ich przerażających formach, nadziemskich zdolnościach pożerania czasu, wysysania energii i intensyfikacji stresu. To było złe monstrum wysyłane przez administracje aby torturować akademiczki i akademików.

Starałem się ich unikać. Oczywiście ignorowanie bestii nie zakończyło się dla mnie zbyt dobrze i zostałem poszarpany przez jej pazury. Zmuszony do uległości i karmienia jej. Wciąż próbowałem jednak uników.

Unikałem bestii nie tylko z powodu, że karmiła się moim czasem i energią. Unikałem jej, ponieważ nie mogłem dopatrzeć się sensu tego, co robię.

Znajomi i znajome z różnych miejsc w kraju machali ręką. Biurokracja, mówili z pogardą. Nic się nie poradzi na jej bezrozumność. Szkoda poświęcać na to więcej czasu niż trzeba. Niegodna jest naszej uwagi.

Przytakiwałem. Ale wiedziałem, że sylabus może być bronią, jak zombie w filmach, wykorzystywane ludzi bardziej przerażających niż żywe trupy. Aby uniknąć problemów poświeciłem swój czas na stworzenie sylabusów, które pozwalałby na elastyczność konieczną w realnej dydaktyce… Byłem zadowolony. Przez chwilę. Nim nastał nowy rok akademicki pozmieniały się przedmioty – sylabusy trzeba było tworzyć od nowa.

I znowu pojawiło mi się pytanie: po co? I co one robią? Czy są jedynie formą biurokratycznego nadzoru (i przemocy bez której żadna władza trwać nie może)? Czy sylabus podnosi jakoś dydaktyki czy też przeciwnie? A może to nic, a ja jak zawsze przesadzam?

Sylabus tworzymy nim spotkamy się ze studentami i studentami – oznacza to, że zostają wykluczeni u możliwości współtworzenia zajęć. Nie tylko jeżeli chodzi o zakres tematyczny, ale też jeżeli chodzi o formy zaliczenia i metod pracy. To wszystko jest zapisane wcześniej i nie ulega negocjacji. Potrzeby studentów i studentek nie są brane pod uwagę.

Mało tego, sylabus może usztywniać dydaktykę, gdy nadzoruje ją sztywny umysł urzędnika. To znaczy: masz zapisane tyle a tyle godzina na dany temat, to masz go przez tyle a tyle realizować – niezelżenie czy dla realnych uczestników procesu jest to temat trudniejszy niż się założyło, czy tak banalny, że można skrócić. I dalej: jak masz listę tematów to się jej trzymaj. Nieważne, że coś warto byłoby dodać, a coś trzeba opuścić.

Sylabus staje się mapą, która utożsamia się z terytorium. Nawet w paradygmacie dydaktyki obiektywistycznej w duchu transmisji wiedzy wydaje się być raczej obciążeniem. Jak scenariusz, gdzie wymyślamy sobie odpowiedzi studentek/uczniów.

Sylabusy zdają się też narzucać określony model dydaktyki. Może to wina tego, że nasiąkłem „tradycyjnym” sposobem myślenia i pojawia się on zawsze jako pierwszy i naturalny: co przekazać, jak przekazać i jak zweryfikować, co się przekazało. Sylabus niejako myśli za mnie o procesie dydaktycznym, nakazując jedynie wypełnienie tego „wiedzą merytoryczną”, treściami zgodnie z tematem przedmiotu.

O ile w przypadku przedmiotów, które prowadziłem od kilku lat udawało mi się zapisywać sylabus tak, aby umożliwiał negocjowanie ze studentkami i studentami, elastyczność treści i „metod”, o tyle przy nowych ześlizgnąłem się w „tradycyjną” dydaktykę.

Wydaje się, że sylabusy nie są jedynie bestiami pożerającymi czas i energię, dyscyplinującymi i karzącymi w imię panowania biurokracji, ale też narzędziem uczącym czym jest dydaktyka i podtrzymującym jej określony model.

Przesadzam? Zgadzacie się? Kochacie sylabusy?   

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Promo: Tomik wierszyków

  Nie cierpię tego momentu – chociaż wcześniej jawi mi się on jako radosny – gdy coś się jednak ukazuje. Wszelkie moje teksty są lepsze, gdy są schowane. Moment, gdy się ukazuję, to jakby dopiero wtedy padało na nie światło, ukazujące pełnie nędzy. Już ich nie lubię. Chciałbym znowu je schować. W mroku nabierają niesamowitych kształtów, zyskują na wartości.  

Drugi dzień na ulicach

  Dla mnie to drugi dzień na ulicy. Przed wyjściem piszemy na kartonach oraz na biało-czerwonej fladze malujemy piorun - to nowa Polska, która rodzi się z siły kobiet. A ja pierwszy raz maszeruję pod tymi kolorami. Widzę, że są też te, pod którymi zwykle chodziłem. Powiewają flagi czarne, czarno-czerwone, tęczowe, niebieskie i biało-czerwone. Ludzi jest więcej niż wczoraj. Wylewają się z placu na pobliskie chodniki. Nie tysiąc, nie dwa, nie pięć. Nie widzę początku ani końca – ostatnio ludzie bardzo polubili spacery. Zwłaszcza dziewczyny. Wyszło też sporo znajomych. Tych, co nie widziałem od dawna, starzy znajomi z czasu aktywizmu, byłe studentki, współpracownicy. Robi się rodzinnie, gdy stoimy w kilka osób snując polityczne rozważania. Później, w marszu trochę się gubimy, pochłonięci proszeniem, aby władza szybko się oddaliła i dała wszystkim spokój. Jest spokojnie, radośnie, ale też bojowo - rząd dostaje jasny przekaz, chociaż chyba ma trudności z rozumieniem. Wła

Obserwatorzy

Top Lista Najlepsze blogi

Najlepsze Blogi
zBLOGowani.pl
Konkurs blogów pisanych sercem